Ogranicz mięso i nie marnuj jedzenia – siódmy i ósmy krok do życia less waste.

Czas najwyższy (oj najwyższy, bo przerwa była długa, ale obiecuję nadrobić zaległości!), żebym przedstawiła Wam kolejne dwa zadania zero waste. 

Przyznam, że miałam zamiar zadać je Wam przed Świętami, jeszcze gdy trwał Wielki Post. Bo o poście właśnie będzie mowa.

Prosiłam miesiąc temu, byście docenili proste jedzenie i sporządzili stałą listę zakupów. Dziś pójdę dalej.

Poproszę Was, byście ograniczyli jedzenie mięsa i… w ogóle ograniczyli jedzenie, a przy tym – marnowanie jedzenia. Fajnie, nie?

W sumie teraz, po Świętach, gdy wszyscy mamy indyków i kaczek (a także pasztetów i kiełbas), mazurków i babek (a także oberków i chłopów) powyżej uszu, takie zadania to pikuś. To po prostu łatwizna. Zwłaszcza, że idzie lato i chcemy wyglądać, nie tylko przez okno.

A więc, od dziś, zamiast mówić sobie: jestem na diecie – mówimy: ograniczam jedzenie, w szczególności mięso, ze względu na dobro naszej planety.

Bo nie chcę być marnotrawcą. Bo tak – jedzenie ponad miarę to marnotrawstwo. Tak, kupowanie jedzenia i gotowanie ponad miarę to też marnotrawstwo. Nie ma mocnych – zawsze czegoś tam się nie zje, nie dokończy i… pójdzie na zmarnowanie.

Wiem, że są wśród Was mistrzowie, którym się nie marnuje. Nawet jak ugotują za dużo, to zawsze jakoś to upchną w zamrażalnik, w inne danie, w słoiki. Niestety, ja do nich nie należę, i często nawet jak zamrożę jakąś resztkę, to okazuje się, że potem nie ma okazji jej zjeść, bo jest coś nowego, a taka resztka, do niczego niepodobna… no klops, jednym słowem.

A przy tym ciągłe dojadanie resztek może wykończyć każdą rodzinę. No nie dosłownie wykończyć, oczywiście, choć z pewnością nie jest zdrowo tak odgrzewać i odsmażać po kilka razy to samo. (Bigos to wyjątek!)

Od dziś gotujemy tylko tyle, ile zjemy na raz, góra dwa razy, no chyba że akurat mamy dzień robienia zapasów.

Zapasy, to co innego. Zapasy, to coś, co nam nieraz ratuje życie, a przynajmniej pozwala zachować twarz, kiedy nagle okazuje się, że zapomnieliśmy (no zapomnieliśmy, każdemu może się zdarzyć, nie?) zrobić obiad. Na zapas gotujemy specjalnie dużo więcej, i zamrażamy (w słoikach, moi drodzy, a nie w woreczkach foliowych!) albo wekujemy. Wiadomo.

Oprócz tego, że gotujemy mniej, to oczywiście jemy mniej.

Z wiadomych względów nie stosujemy tej zasady do osób niedożywionych, dzieci i młodzieży! To bezdyskusyjne. Równie bezdyskusyjne jak to, że osoby niedożywione, dzieci i młodzież mają JEŚĆ, a nie ZAPYCHAĆ SIĘ DZIADOSTWEM. Nie muszę wyjaśniać, prawda?

– Błee, niedobrze mi.
– Daj spokój, to dopiero drugi talerz płatków.
– To przecież czysty cukier.
– Ale wzbogacony ośmioma kluczowymi witaminami, więc zdrowy.
– Daj spokój. To jak jeść talerz cukru z mlekiem.
– Patrz. Piszą na pudełku: „Element zdrowego, pożywnego, zrównoważonego śniadania”.
– I pokazują faceta, który je pięć grejpfrutów, tuzin bułeczek z otrębami…
– Wiesz, czemu się tak trzęsiesz? To na pewno awitaminoza…

(Bill Watterson, „Calvin i Hobbes, Zemsta pilnowanych”)

Więc jemy mniej. Jak to zrobić?

Normalnie.

1. Śniadanie zjedz sam, obiadem podziel się z przyjacielem, a kolację oddaj wrogowi.

2. Zwolnij tempo jedzenia.

3. Jedz dotąd, aż przestaniesz czuć głód, a nie dotąd, aż poczujesz się napchany po uszy.

4. Nie podjadaj byle czego (kalarepka i jabłko to nie byle co) między posiłkami.

5. Więcej się ruszaj (zamiast jechać samochodem, idź piechotą – to też jest zero waste!).

Jeśli nie wierzysz, że kiedy się ruszasz, to jesz mniej – spróbuj jeść rodzynki w czekoladzie podczas jazdy na hulajnodze. Albo spróbuj nie jeść rodzynek w czekoladzie podczas czytania kryminału.

6. Pamiętaj, że w naszym kręgu cywilizacyjnym więcej ludzi umiera z nadmiaru, niż z niedoboru jedzenia. Większość chorób cywilizacyjnych spowodowanych jest nadmiernym spożyciem cukrów (i prostych, i złożonych, czyli węglowodanów, czyli chleba, makaronu…), i mięsa. Właśnie. Mięsa.

https://www.instagram.com/p/Bw1zfjDlhgV/

Ogranicz mięso. To krok nie tylko do życia less waste, ale też do krok do zdrowia.

Spodziewam się, że wśród moich czytelników są wegetarianie czy weganie. Hej hej! Macham do Was przyjaźnie! Nie musicie czytać dalej. Przeskoczcie sobie do podsumowania.

Chyba że lubicie słuchać sentymentalno-umoralniających wspomnień pani w tak zwanym średnim wieku.

W młodości próbowałam być wegetarianką. Ale ponieważ chorowitym, chuderlawym i bladym dziecięciem byłam (nie to co teraz! teraz już tylko „chorowite” zostało), to mi nie pozwalano.

Gdy podrosłam, mieszkałam w internacie szkoły muzycznej w Kutnie, gdzie jadło się na śniadanie zupę mleczną plus kanapki z serem i dżemem (dżem na ser!), do obiadu piło kompot z kisielu, na kolację znów najczęściej kanapki z serem i dżemem, a na drugą kolację (już w pokojach) – chleb smarowany nożem. Wiecie jak smakuje taki suchy chleb wyżebrany po pokojach (Zostało wam z kolacji trochę chleba?)? Pysznie!

A na studiach? Mieszkanie w akademiku, jedzenie na stołówkach studenckich i gotowanie na kolację dań typu makaron z sosem z serków topionych.

A musicie wiedzieć, że w tamtych czasach (aż czuję jak mi włosy siwieją gdy to piszę) nie znaliśmy takich rzeczy jak awokado, oliwki, brokuły, jarmuż, cieciorka i soczewica. Już szybciej szczaw, mirabelki i pokrzywa, którą mama serwowała nam na przedwiośniu w postaci a la szpinak z patelni.

Więc ten tego… półwegetarianką byłam wtedy chyba bardziej z konieczności niż wyboru.

W wieku dojrzałym stwierdziłam, że lubię mięso, że ludzkość zawsze jadała mięso i że nie będę ryzykować zdrowia stosując nieudolnie jakieś diety. Przy tym zdarzyło mi się trzy razy być w ciąży i urodzić dzieci więc tym bardziej potrzebowałam sił i bogatej w żelazo padlinki.

W wieku dojrzalszym, czyli nie tak dawno, stwierdziłam, że mięsa mogę jeść mniej i mniej.

Że wędlin właściwie do szczęścia nie potrzebuję (owszem, zjem ze smakiem gdy mnie poczęstują, ale żeby specjalnie kupować, to nie), że mięsko na obiad raz na kilka dni, a może raz na tydzień jest ilością dla mnie wystarczającą, i że różne kasze, ryże, makarony, fasole, cieciorki, soczewice, orzechy oraz całe mnóstwo warzyw, nie mówiąc o rybach, serach i jajach, a także owocach, zapewniają naprawdę nieźle zbilansowaną dietę.

Akurat nadszedł świetny sezon na jej wypróbowanie – będziemy mieć w najbliższych miesiącach zatrzęsienie sezonowych warzyw i owoców od lokalnych, a nie tylko zagranicznych producentów.

Wiem, że temat jedzenia mięsa, a także mleka, glutenu, cukru, ryb i czego tam jeszcze chcecie, jest kontrowersyjny i wzbudza zawsze dużo emocji w dyskusjach.

Dlatego nie zamierzam Wam pisać, jak to biedne kury czy świnki czy krowy są hodowane w warunkach urągających ludzkiej i jakiejkolwiek przyzwoitości (a wiem że są, choć na pewno nie wszystkie), bo to wszyscy wiedzą.

Nie zamierzam Wam też opowiadać o tym, że hodowla zwierząt jest bardziej zasobochłonna (woda, pasza i ziemia potrzebna do wyprodukowania jej), niż hodowla roślin, bo to też wszyscy wiedzą.

Odwołam się tylko trochę do historii i zarazem do zwolenników diety paleo. Mianowicie, zanim ludzkość zaczęła prowadzić osiadły tryb życia i hodować świnki i roślinki, żywiła się tym, co upolowała. I nie wydaje mi się, żeby w tym, co upolowała, było dużo czerwonego mięsa. Częściej były to ryby, ptaki i robaki. I jaja. Ale raczej nie na śniadanie, obiad i kolację. Częściej na niedzielę (no dobrze, kura na niedzielny rosół to było nieco później).

Ogólnie rzecz ujmując – nigdy w historii ludzie nie jedli tak dużo mięsa, jak jemy teraz my, obywatele pierwszego i drugiego świata. Na pewno jemy go więcej, niż naprawdę potrzebujemy.

Jak jeść mniej mięsa?

Osobiście na niejedzenie mięsa mam swój niezawodny sposób. Idę do Biedry, biorę opakowanie jagnięciny i czytam: „Jagnięcina z jagniąt poniżej czwartego miesiąca życia”. To mi na jakiś czas studzi apetyt.

Ale tak na co dzień, normalnie, to żeby jeść mniej mięsa, to najlepiej jeść… więcej warzyw! Nie słyszałam nigdy, żeby lekarze bili na alarm z powodu nadmiernego spożycia warzyw przez społeczeństwo.

Nie jestem specjalistką od diet bezmięsnych (a na blogu wygląda, jakbym była specjalistką od wszystkiego, nie sądzicie?) jestem za to zwolenniczką umiaru i równowagi. Prawdę mówiąc, bardziej w teorii niż w praktyce, ale pracuję nad praktyką, teoretyzując. Hm.

A więc: jemy warzywa, owoce, strączki, orzechy, kiełki (rzeżucha!), kasze, makarony.

Buraki, kapustę, cebulę, czosnek. Kiszonki.

Ryby, jaja.

Mięso raz na tydzień.

No, zerknijcie sobie na najnowszą piramidę żywienia. Na moje nieszczęście, na samym dole, u podstawy, znajduje się w niej RUCH. Ruch, który rzecz jasna sprawia, że nie możemy jeść, no bo jak te rodzynki w czekoladzie na rowerze?

Ach, a ja tak lubię rodzynki w czekoladzie!

No dobrze. Podsumujmy. Jak nie marnować jedzenia?

O niemarnowaniu jedzenia pisze się teraz nawet książki. Na przykład – „Gotuję nie marnuję” Sylwii Majcher, której nie miałam przyjemności czytać, ale którą zachwalały moje koleżanki z Polskiego Stowarzyszenia Zero Waste.

Jednak moim skromnym zdaniem, jeśli zastosujecie się do poprzednich zadań, czyli:

  • docenicie proste jedzenie (i zrobicie listę najulubieńszych prostych dań na śniadania, obiady i kolacje),
  • zrobicie stałą listę zakupów spożywczych (i nie będziecie kupować za dużo!),

oraz

  • zaczniecie jeść mniej,
  • i gotować tylko tyle, ile potrzeba na raz, góra dwa razy,

to nie powinno się Wam nic marnować.

Oczywiście warto znać różne patenty na wykorzystanie np. liści kalarepki czy rzodkiewki albo suchego chleba, ale to nie jest wielka filozofia. Zawsze możecie podpytać Mamę lub Babcię, one z pewnością się na tym znają. Albo mają stare książki kucharskie, które też się na tym znają.

Mniej, mniej, mniej…

Mniej to słowo klucz. Klucz do nieśmiecenia, niemarnotrawienia. Kiedy mniej konsumujemy, kupujemy, to w mniejszym stopniu dotyczy nas ten nieszczęsny łańcuch od producenta do konsumenta. Łańcuch najeżony pułapkami odpadów, śladu węglowego, zużywania zasobów i nieetycznej produkcji.

A na zakończenie – oto co powiedział mój Mąż, słysząc, że piszę artykuł o niemarnowaniu jedzenia: – A ja właśnie ugotowałem brokuł w wodzie po gotowaniu ziemniaków. O. Widzisz? Nie dość że wodę oszczędziłem, to jeszcze energię!

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża, mama dwóch nastolatków i jednej córeczki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię robić na drutach i szydełkować, ale jeszcze bardziej – pisać. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze.

5 komentarzy

  1. Witam, hmm. . . Mięso trudny temat, szczególnie po świętach. Ale staramy się. Akcję wegetarianizm też przerobiłam w szkole średniej w internecie, skończyło się anemią. Potem studia a tam ryż, kasza i makaron na tysiąc sposobów to była prawdziwa kuchnia zero waste. Gdy zaczęłam wreszcie zarabiać menu się poszerzyło ale było bez mięsa. Jednak ciąża wszystko zmieniła, na śniadanie, obiad i kolację jadłam mięso. Dlatego moja córka nie je dziś mięsa. Przy drugim nie mogłam na nie patrzeć, syn je kocha . Obecnie nasza dieta to raczej fleksitarianizm. Dlatego wczoraj ze względu na córkę było pyszne pęczakotto z botwinką , a dzisiaj tradycyjny kotlecik i ziemniaczki . Potem znów tydzień bez mięsa, przynajmniej będę się starać.

    1. O, podobne wspomnienia mamy 🙂 Feksitarianizm – nie znałam tego słowa. Czyli wszystkiego po trochu, wszystko z umiarem. Chyba tak najzdrowiej. Z tym lubieniem albo nielubieniem mięsa przez dzieci to ciekawe, bo nasz Najstarszy Sergiusz je lubi, ale spokojnie raz na kilka dni mu mięso wystarczy. Natomiast Cyryl jest „pies na mięso”, że tak powiem. W każdej postaci. Uwielbia wszelkie kabanosy, salami, boczki, kotleciki… w każdych ilościach. Trzeba go stopować w tym 🙂 Ciekawe dlaczego tak jest? Ja w ciąży jadłam różnie i różne rzeczy. Dużo wymiotowałam, więc… np. przy Patrycji wcinałam śledzie na potęgę bo po nich nie miałam mdłości 🙂
      W sumie jak masz tak różne upodobania w rodzinie to dobrze być tym fleksi… Powodzenia i pozdrawiam!

  2. Wiosna to dla mnie taki dziwny czas, jeśli chodzi o jedzenie. Niby jest wiosna i człowiek chciałby zjeść coś lekkiego, zdrowego, warzywnego… a z drugiej strony większość warzyw to tak naprawdę napompowane chemią produkty. To co jest zdrowe, to pozostałości po zimie, a ich mam już dość (w dodatku część z nich wygląda już dość nieapetycznie). Więc chociaż chciałabym rzodkiewkę, sałatę, rukolę i szpinak, to czekam grzecznie, aż mi wyrośnie w folii.

    1. My ostatnio często jemy leczo, kalafiory, brokuły, kapustę, ziemniaki. Pomidory też. W sumie tych sałat i rzodkiewiek też nie kupuję, bo dawniej się mówiło że to nowalijki i niezdrowe. Teraz jest wszystko przez cały rok właściwie i ja już nie wiem co zdrowe a co nie… Ech. Na pewno najlepiej mieć swoje 😉 A my miastowe to na sklepy skazani jesteśmy 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *