Odkąd zaczęłam interesować się ideą zero waste, inaczej patrzę na świat.
Jak się wyraziła Joanna Gołębiewska z projektu Progg, koleżanka po bezśmieciowym fachu, noszę „zerowastowe”, lub po polsku mówiąc – „bezśmieciowe” okulary.
Dziwię się samej sobie, ile rzeczy, a ściślej mówiąc – śmieci – wcześniej nie dostrzegałam.
Teraz stałam się świrusem, wszędzie podejrzliwie „węszącym” śmieci.
Oj, źle ze mną. Już nawet czteroletnia córka mówi: „Mamo, skończ już z tym bezśmieciowym!”. No bo jak to? Batonika mama nie chce kupić, soczku w kartoniku tudzież, ciastka – mówi że upiecze (Aha, akurat! Chyba za tydzień!), na mleko trzeba czekać aż do mlekomatu się mamusia wreszcie pofatyguje.
Cóż, przyznam Wam w tajemnicy, że nie jestem Beą Johnson z bloga Zero Waste Home,
o której jeden z niezawodnych (złośliwych) w takich sytuacjach polskich internautów napisał, że na szczęście jej mąż to jeszcze całkiem młody i przystojny facet, więc znajdzie sobie inną żonę…
Przyznam już bez tajemnicy, że jestem dość leniwa i niezbyt zorganizowana,
więc moje odśmiecanie domu (czyli przekształcanie go w dom nieprodukujący śmieci) odbywa się małymi kroczkami. Powiem nawet, że zdarzają nam się kroki wstecz, czyli kupowanie mleka w plastikowej butelce (no bo kurczę blade nie mogliby to jak za komuny w szklanych sprzedawać?), albo batoników w automacie batonikowym na basenie (żadne inne nie smakują tak dobrze jak te właśnie – z automatu), albo chipsów na wieczorne kino domowe (dziatwa cieszy się jak szalona).
Przyznam się też, że na zakupach nie mam już czasem siły błagać sprzedawców żeby mi nie dawali torebek foliowych
(oni je chyba mają przyspawane do rąk), za to aby im zrobić przyjemność – noszę ze sobą własne (które wcześniej od nich dostałam, rzecz jasna) i wyciągam w odpowiednim momencie z torby jak króliki z kapelusza.
Przyznam, że nie wzdrygam się z obrzydzeniem na widok papierowej etykiety na świeżo nabytych skarpetkach,
na plastikowy woreczek w który opakowane są np. nowe flamastry (co zdarzało mi się na początku kariery bezśmieciowca). Czyżby ogarnęła mnie znieczulica? Zniechęcenie?
Ba! Przyznam się, że ostatnio w pociągu jadłam nawet plastikowymi sztućcami kotleta schabowego na plastikowym talerzu! Zgroza!!!
Jednak jak się dobrze przyjrzeć, dużo dobrych – w kontekście odśmiecania – zmian weszło do naszego (a szczególnie mojego) życia na stałe, i sporo dobrych nawyków wciąż się utrwala.
Pochwalę się, że nasze kosze na śmieci coraz wolniej się zapełniają (w przeciwieństwie do kompostownika na balkonie i pojemnika na makulaturę), w związku z czym wynosimy je coraz rzadziej (raz na cztery – pięć dni; dawniej – codziennie).
Wiem też, że nie wszystkie aspekty życia bezśmieciowego mam przemyślane i opracowane do wcielenia w życie (jak np. jedzenie poza domem), ale mam zamiar nad tym spokojnie i powoli pracować (w czym niniejszy blog z pewnością mi pomoże).
Jedno jest dla mnie pewne. Idea Zero Śmieci jest dla mnie ważna. Ważny jest też dla mnie jej walor edukacyjny, bo chcę uwrażliwiać nasze dzieci na sprawy związane z dbaniem o środowisko naturalne.
Jednak nie pozwolę też na to, by „bezśmieciowe” okulary zasłoniły mi świat.
Pozdrawiam Was jesiennie, pomarańczowo i złoto!
P.s. Dopisek z grudnia 2016 roku: O bezśmieciowych okularach miałam przyjemność opowiadać na spotkaniu grupy Zero Waste Polska w Warszawie.
No właśnie – uprawianie radykalizmów jest związane z tym, ze sobie trochę wrogów narobimy. Chyba nie chcę być zbyt radykalna, chcę zmieniać świat powoli jak żółw ociężale 🙂
Fajnie napisane.
Bo na pewno warto dbać o otoczenie, minimalizować wytwarzane śmieci i uświadamiać ekologicznie najbliższe otoczenie… Ale wydaje mi się, że nie warto robić z tego wielkiego halo, zdobywać wrogów i utrudniać sobie życia nie wiadomo jak bardzo.