Jeśli znacie mojego bloga i czytacie Odśmiecownię, to możecie wyobrażać sobie, że nie mamy w domu kosza na śmieci, nie kupujemy żadnych rzeczy w opakowaniach, na każdym kroku oszczędzamy wodę i papier, a marchewki chrupiemy ze skórką i ogonkiem.
Prawda jest jednak inna. Mimo trzech lat eksperymentów i wysiłków dążących do tego, by zmienić nasze gospodarstwo domowe w sprawnie działający system, w którym nic się nie marnuje, wciąż jesteśmy tylko (?) trochę zero waste.
Mogłabym na tym zakończyć, pisząc, że tak jest dobrze, że lepiej trochę niż wcale, i już.
Mogłabym też dodać, że zachęcam Was do tego samego, czyli do tego, żebyście byli również trochę zero waste, bo lepiej trochę niż wcale, i już.
Na koniec mogłabym Wam polecić mój mini kurs dla początkujących i chcących być tylko trochę zero waste.
Oczywiście, jak najbardziej polecam! Wyjaśniam w nim krok po kroku, co oznacza termin zero waste, jakie są zasady, jak je ugryźć, od czego zacząć i jak zachować zimną krew, czyli nie dać się wkręcić, zakręcić i omamić. Jeśli jesteś więc osobą, która:
- Do tej pory czytała tego bloga tylko dla artykułów na temat edukacji domowej, a tematykę zero waste omijała szerokim łukiem, bo „to nie dla nas”, „to jakaś utopia”, „to wariactwo”…
- Do tej pory czytała tego bloga zarówno dla tematyki edukacji domowej, jak i zero waste, ale wciąż się wahała i zastanawiała, jak to zero waste pogodzić z edukacją domową…
- Do tej pory czytała… i tak dalej, jak powyżej, ale po pierwszych czy drugich czy trzecich próbach poddała się i zaniechała praktyk zero waste, uważając że to za trudne i nie ma sensu robić cokolwiek na pół gwizdka…
…to ten kurs jest dla Ciebie.
Mogłabym to wszystko napisać, i właśnie niniejszym napisałam.
Ale ponieważ zatytułowałam ten artykuł tak, jak zatytułowałam, chcę wyjaśnić, DLACZEGO jestem tylko trochę zero waste. A! Zapomniałam dodać, że w kursie to wyjaśniam, więc może nie powinnam się powtarzać, ale dobrze. Napiszę to tutaj, w trochę innych słowach.
Otóż jestem, a właściwie jesteśmy tylko trochę zero waste dlatego, że niemożliwe okazało się utrzymanie w ryzach bezśmieciowości pięcioosobowej rodziny.
Że choć ja sama całym sercem i z pełnym zaangażowaniem oddałam się tej idei i byłam gotowa na daleko idące wyrzeczenia i ustępstwa, moje dzieci i mąż – niekoniecznie.
Z drugiej strony, muszę uczciwie przyznać – moje serce i zaangażowanie nie zawsze przekładało się na działanie. Na konsekwentne, zdecydowane i efektywne działanie. Bo czasem człowiek nie ma siły. Czasem ochoty. Czasem żal mu utraconego komfortu i wygody. Żal mu zrezygnować z, co tu dużo mówić – zdobyczy cywilizacji – choćby nie wiem jak były niezdrowe czy niedobre dla środowiska.
Dlatego, choć napisałam 96 arykułów na temat zero waste, z czego 52 artykuły poświęciłam konkretnym zadaniom do zrobienia w ramach wyzwania Rok Bez Marnotrawstwa, nie mogę świecić przykładem. Szczerze mówiąc, trochę też dlatego właśnie, że napisałam tego tyle… bo to pisanie to jednak ogrom pracy i czasu.
Ha! Napisałam się, nagadałam. Teraz mogę zabrać się do pracy. Teorię odłożyć na bok. Zająć się praktyką. Zacząć jeszcze raz. Powolutku, ponawiać próby. Odnawiać dobre nawyki, które trochę się „zapomniały”. Szukać nowych „patentów” na zero waste.
A teraz zapraszam. Na kurs. A właściwie książeczkę (e-booka) – poradnik z lekcjami i ćwiczeniami (!) zatytułowaną „Jak być (choć trochę) zero waste i nie (dać się) zwariować”.
Dopisek z marca roku 2020: Już niedługo, w dwa lata po premierze e-booka, planuję premierę nowej edycji mini – kursu, tym razem bardziej rozbudowanego. Będzie on – być może – podobnie jak w pierwszej edycji, w formie e-booka, ale może w innej formie online. Jeszcze nie zdecydowałam. W każdym razie zapraszam do zapisu na listę oczekujących!