Wiecie co? Dzisiejsze zadanie opiszę krótko i zwięźle! Voila! Pożyczaj i naprawiaj! Czy trzeba coś tutaj dodawać?
Śmiejecie się? Myślicie że nie potrafię krótko i zwięźle? Cóż, jednak spróbuję.
Wiele z zadań w tym wyzwaniu jest z rodzaju trudnych i, powiedzmy, obezwładniających. Taki na przykład kubeczek menstruacyjny czy pieluszki wielorazowe albo rezygnacja z kupnej pasty do zębów to sprawy nie do przejścia dla wielu osób.
Natomiast dzisiejsze zadanie należy do tych, które możemy wdrożyć dość szybko i łatwo.
Bo dzisiaj zachęcam Was, do tego, żebyście powściągnęli zapędy zakupowe i postarali się wprowadzić do swojego życia takie zapomniane nieco czynności jak pożyczanie i naprawianie.
Zadanie #46 brzmi bowiem: Pożyczaj i naprawiaj!
Co możemy pożyczać? Wymienię jedynie kilka propozycji, bo tak naprawdę ogranicza Was tylko wyobraźnia i Wasze potrzeby (a nawet zachcianki!).
- Książki i czasopisma (z biblioteki lub od znajomych, co prawda ortodoksyjni zerołejsterzy zachęcają do przejścia na wersje elektroniczne książek i czasopism, ale my nie jesteśmy ortodoksyjni)
- Gry planszowe
- Filmy, płyty i audiobooki
- Sprzęt z rodzaju „ciężkiego” typu wiertarka, maszyna do szycia, kosiarka do trawy, luneta (akurat patrzę na balkon, gdzie stoi nasza luneta, zakurzona jakby miała sto lat), instrumenty muzyczne, sprzęt kuchenny typu maszynka do mięsa czy gofrownica (moja mama ma czterdziestoletnią gofrownicę Dezal – która jak pamiętam czasy dzieciństwa – wciąż była w obiegu. Latało się i pożyczało ją to jednej to drugiej cioci, a potem cioteczne rodzeństwo odnosiło.)
- Sukienki wieczorowe (to akurat nie takie łatwe, ale i nie niemożliwe) żakiety, szale, torebki, ogólnie ubrania używane okazjonalnie (ja na przykład lubię się od czasu do czasu zamienić z Mamą lub siostrą na szalik czy torbę)
- Sprzęt sportowy – rower, hulajnogę, łyżwy, rolki…
- Samochód!
- Cokolwiek innego przychodzi Wam do głowy. O! Mam! Możemy też pożyczyć sobie dzieci koleżanki (na pewno ucieszy się wolnym popołudniem!) albo przeciwnie – wypożyczyć swoje dzieci Babci czy Cioci (też ucieszą się z gwaru i bałaganu, których nie mają na co dzień!)
Wiem. Pożyczanie tak naprawdę wcale nie jest takie łatwe. Może być łatwe dla pożyczającego, ale bardzo trudne dla wypożyczającego. Ale… uwolnijmy umysł! Porzućmy przywiązanie do rzeczy. Rzecz to tylko rzecz. Nabyta za ciężkie czasem pieniądze, ale wciąż – rzecz. Pomyślmy o tym, że czyjaś wdzięczność może być równie, a nawet bardziej cenna jak pieniądze. Że my komuś, a ktoś – nam.
Pożyczanie buduje relacje i otwiera nas na nowe znajomości. Buduje sieć wzajemnych zależności, ale i wzmacnia poczucie bezpieczeństwa, kiedy wiemy, że możemy na kogoś liczyć w potrzebie. Wzmacnia też nasze poczucie wartości, gdy możemy komuś służyć pomocą!
Ha! Dość umoralnień. Przechodzę do drugiej części zadania: Naprawiaj!
Z naprawianiem jest w dzisiejszych czasach ten problem, że większość rzeczy jest robiona tak, by naprawianie ich nie opłacało się. Produkuje się tanią (a często gęsto i drogą!) tandetę.
W przypadku – dajmy na to – zepsutej pralki nie mamy wyboru, gdy okazuje się, że koszty naprawy przewyższają koszty zakupu nowej.
Możemy też zastanawiać się: Czy cerować skarpetki i naprawiać ubrania, skoro możemy kupić nowe za taniochę?
Przyznam, że do niedawna nie naprawiałam ani ubrań, ani skarpetek. Wrzucałam do pojemników na starą odzież i kupowałam „nowe” (w ciucharni) albo nowe (w sieciówce). Jednak idea zero waste sprawia, że częściej podejmuję decyzję o tym, by daną rzecz naprawić. Kieruję się przy tym też oceną jej ogólnej przydatności i „fajności”.
Nawiasem mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatnio oddawałam buty do szewca! Zdzieram buty na maxa, aż do końca! To pocieszające, bo świadczy chyba o tym, że jednak mamy na rynku buty dobrej jakości.
Natomiast pamiętam, że gdy zepsuł się nam akordeon wypożyczony ze szkoły muzycznej, musieliśmy wieźć go do naprawy aż w Beskidy (zrobiliśmy to przy okazji wyjazdu wakacyjnego), bo w Warszawie nie ma ANI JEDNEGO serwisu akordeonów!
Bardzo zacną ideą są tak zwane Repair Café,
czyli miejsca, gdzie można zanieść różne rzeczy do darmowej naprawy. Istnieje międzynarodowa organizacja wspierająca powstawanie takich miejsc. W Polsce powstała już taka „naprawialnia” w Pile (fanpage) i prawdopodobnie już niedługo, z inicjatywy Polskiego Stowarzyszenia Zero Waste ruszy mobilna „naprawialnia” w Warszawie.
Zachęcam Was – naprawiajcie co się da! Ale zanim zaczniecie naprawiać, postarajcie się nie kupować tandety! Zrezygnujcie z tanich zabawek, tanich butów, tanich ubrań z sieciówek (te z ciucharni są często tańsze, a lepszej jakości!) i innych tanich przydasiów czy „durnostojek”!
Jak mawiał mój ś.p. dziadek – „biednego nie stać na tanie rzeczy”. Mimo iż świat się zmienił, i nie zawsze drogie oznacza lepsze, to ta sentencja nie straciła na aktualności. Musimy się tylko (albo aż!) nauczyć odróżniać dobrą jakość. Kupować mniej, ale rozsądniej.
Na zakończenie chcę przypomnieć też o tym, że oprócz „pożyczaj” i „naprawiaj” istnieją takie słowa jak „oddawaj” i „wymieniaj się”!
Oddawać możemy znajomym i rodzinie (ubrania, książki, gry, dobrej jakości zabawki), nieznajomym na różnych grupach, forach i serwisach internetowych, bibliotekom, szkołom, przedszkolom lub instytucjom charytatywnym (ja najczęściej oddaję do Caritasu, ale polecam też sklepy charytatywne Emaus).
Wymieniać się będziemy raczej ze znajomymi i rodziną, i w gruncie rzeczy wymienianie to odmiana pożyczania. Ostatnio popularne są w dużych miastach „wymienianki” ubraniowe organizowane przez młode mamy. To świetna inicjatywa, warta rozpowszechnienia!
Miłego pożyczania! Sprawnego naprawiania! Wdzięcznych wymianek! Lekkiego oddawania!
Jaki przyjemny wpis. Mogę spokojnie napisać, że wszystko to robię i poczuć się dobrze.
Naprawiam: buty (szewca odwiedzam regularnie, poza tym dbam o buty jak nigdy w życiu), ubrania (w pracy mam krawcową, z którą się już prawie przyjaźnię – ona przeszywa mi ubrania, naprawia, szyje nowe – po prostu cud, miód, orzeszki).
Książki wyłącznie pożyczam z biblioteki, a swoje sprzedaję i oddaję do biblioteki (minimalizm dopadł mnie na całego), z mamą (która mieszka na sąsiedniej ulicy) dzielimy się częścią urządzeń kuchennych, naczyń, ubrań, toreb podróżnych…
Jeśli mam coś, czego nie używam, to pytam się wszem i wobec, czy ktoś nie chce – i nawet często ktoś chce (np. ładną puszką na herbatę, która mi jest niepotrzebna, bo nie chce mi się przekładać herbaty). Albo zbieram różne nietrafione prezenty (czasem myślę, że jestem jedyną kobietą na świecie, która nie lubi zapalać świeczek) lub takie rzeczy, które mi się niepotrzebnie dublują i przekazuję je do szkoły, gdy jest zbiórka na fanty na loterię fantową.
Mam wrażenie, że idea zero waste i minimalizm mają ze sobą wiele wspólnego (może nie ta wersja minimalizmu, która wymaga kupna specjalnego zeszytu do zapisywania rzeczy (tzw. bullet jurnal) za kilkadziesiąt złotych). Jedno pomaga w drugim i pozwala zapanować nad chaosem w domu.
Ruda! Jak przyjemne są Twoje komentarze! Już kiedyś Ci to mówiłam, ale wciąż nie mogę się nacieszyć, że mam takich fantastycznych czytelników 🙂
A zdanie: „(…) nie ta wersja minimalizmu, która wymaga kupna specjalnego zeszytu do zapisywania rzeczy (tzw. bullet jurnal) za kilkadziesiąt złotych” mnie rozłożyło na łopatki, haha!!! Sama przez to przechodziłam, ale nie dałam się wkręcić na zeszyt za kilkadziesiąt złotych (otrzeźwiły mnie słowa mojej koleżanki: „No co ty? Nie dasz rady pisać w zeszycie bez kropek?!!”), używałam zwykłych szkolnych zeszytów. Aktualnie testuję narzędzie elektroniczne, że tak powiem :-), ale nie wiem czy nie wrócę do zeszytu, bo pióro i papier mają w sobie COŚ, czego nie ma telefon, że tak znów powiem 🙂
Cieszę się, że nie dajesz się zwariować. Ten nie-do-przecenienia-zeszyt to efekt mojego siedzenia na internecie. W wyniku skakania po blogach minimalistycznych znalazłam taki, gdzie autorka właśnie pisała o używaniu go, a w komentarzach wszyscy się zachwycali. Wszystko rozbija się o pieniądze, a raczej wydawanie. Czy minimalista może kupić (drogi) zeszyt? Może. Co więcej – może wszystko kupić, jeśli mu to jest potrzebne. Polaryzacja miedzy różnymi prądami minimalizmu jest duża. Od „mam tylko 100 rzeczy”, poprzez ” kupuję niewiele, ale dobrej jakości” aż do „ale sobie nakupiłam rzeczy z naklejką 'minimalizm'”. Nie jest to zakon, w którym obowiązuje określona reguła. Jako osoba, która korzysta z minimalizmu i zero waste w określonym celu też pewnie źle czynię (wg. zwolenników innych odłamów).
A to narzędzie elektroniczne to smartfon? Ja jakoś wolę karteczki, ew. zapisywanie w kalendarzu. Jakoś zawsze się boję, że wszystkie te cyfrowe informacje mogą wyparować, ale to moja osobista fobia dotycząca jakiegoś końca świata.
To elektroniczne narzędzie to aplikacja nozbe na smartfonie. Jest wygodna, bo można sobie tam dzielić sprawy na projekty i kategorie, po czym łatwo się wyszukuje. Fakt – też mam podobną fobię, co do wyparowania tych informacji, no i są jakieś takie „odległe”, nienamacalne – w przeciwieństwie tych zapisanych własnoręcznie w zeszycie. Dodatkowo utrudnia sprawę fakt, że zapisuję też różne rzeczy w kalendarzu na ścianie, no i mam dwa razy więcej zapisywania…