Zaszyłam się na kilka dni w pustelni, żeby napisać dla Was ten oto artykuł na temat drewnianego grzebienia i domowej roboty dezodorantu.
Nieźle, nie?
Tak naprawdę zaszyłam się w tej pustelni zwyczajnie, dla złapania oddechu, własnych myśli i ładnych widoków. Przy okazji omal nie złapałam kuropatwy i zająca. A i nie wiadomo jeszcze, czy nie złapałam kleszcza. A raczej kleszcz mnie. Sprawdzę później.
No więc piszę ten oto artykuł. Ciekawe czy pamiętacie, ale tydzień temu napisałam – „Do zobaczenia za tydzień! Pa!” – a tydzień właśnie minął.
Zatem dość już o kuropatwach i kleszczach. Dziś będzie o grzebieniu. Drewnianym, w przeciwieństwie do plastikowego. Oraz o dezodorancie. Takim w wersji zero (albo less) waste.
To są nasze kolejne zadania w Wyzwaniu Rok Bez Marnotrawstwa. Dwunaste i trzynaste.
O grzebieniu dużo pisać nie będę, bo i co tu pisać.
Drewniany jest fajny. Lekki, drewniany (!). Ładnie wygląda na trawie albo na mchu (Tak, specjalnie wzięłam go dziś na spacer do lasu żeby zrobić te cudne zdjęcie na zielonej sciółce!). Z grubsza chodzi mi o to, że jak wiecie, chcąc być less waste, unikamy plastiku gdzie tylko się da. Przestawiamy się na produkty zrobione z materiałów kompostowalnych.
Oczywiście w żadnym wypadku nie chciałabym (i Wy też nie!), żebyście wyrzucili swoje plastikowe szczotki i grzebienie do śmieci i pognali szukać drewnianych odpowiedników. O nie nie. Ale grzebienie – podobnie jak parasolki i rękawiczki – lubią się gubić, więc… Ponieważ zaczyna się sezon na podróże i wizyty w skansenach, na ludowych jarmarkach i tym podobnych odpustach – nie zaszkodzi rozejrzeć się za pamiątką w postaci drewnianego grzebienia. A tych plastikowych nie musicie gubić, będziecie mieć i taki, i taki. Jeden do torebki (drewniany jest super do tego, bo nic nie waży), a drugi do łazienki.
Żeby Was zainspirować, podpowiem, że mój – ten, który tak ładnie komponuje się z leśnym entouragem – nabyłam w Kaszubskim Parku Etnograficznym we Wdzydzach Kiszewskich na straganie z różnościami. Ma nieco ostre krawędzie i jest niepolakierowany, ale ma tę ważną zaletę, że włosy się od niego nie elektryzują!
Mam też drugi, bardziej elegancki, bo gładko wyszlifowany i polakierowany egzemplarz, zakupiony w Rossmanie, ale zdaje mi się, że był zapakowany w folię. Znalazłam za to dla Was na Ceneo grzebienie o wdzięcznej nazwie Mister Geppetto – są niedrogie i niepakowane w plastik.
A szczotka? Szczotka też! Ma być naturalnie naturalna!
Kiedyś miałam drewnianą szczotkę z naturalnego włosia, ale niestety zgubiła się. Niewykluczone, że podczas generalnej porządko-inwentaryzacji, jaką zamierzam przeprowadzić w wakacje (zresztą, w każde wakacje ZAMIERZAM), szczotka się odnajdzie, jak i dwa dębowe, piękne miecze zrobione przez mojego wujka i zgubione wiadomo przez kogo (no nie przeze mnie przecież!).
Właściwie moja łaknąca minimalizmu dusza ma się dobrze tylko z grzebieniem i szczotki do szczęścia nie potrzebuje. Więc zbytnio się tymi moimi ZAMIARAMI porządko-inwentaryzacyjnymi przejmowała nie będę.
Ale jeśli w przeciwieństwie do mnie potrzebujecie szczotki, a nie lubicie takiej z naturalnym włosiem, kupcie szczotkę z drucikami. Drewnianą, ale z drucikami. Chociaż ja i tak pozostanę wierna grzebieniom. Szczotki są wkurzające, bo trudno się je czyści. A grzebień – i mały, i lekki, i łatwy do czyszczenia. W dodatku cały drewniany. (Kiedyś były chyba też kościane? Z kości słoniowej?)
Dezodorant w wersji less waste. Zadanie #13. Trudna sprawa.
Zresztą, udawajmy, że nie jest to zadanie trzynaste, dobrze? Trudność zadania w połączeniu z pechową liczbą… mam złe przeczucia.
Przepraszam, czy ktoś coś mówił o pechu? Aaa, pomyłka! Dobrze, więc przejdźmy do rzeczy. Do mojej historii pt.: „Jak Werka dezodorantów w kulce i aerozolu przestała używać”.
A było to tak. Dawno, dawno temu (ze trzy lata będzie) kupiłam ałun. Kamień – taki jak widzicie na zdjęciu (dokładnie właśnie ten kupiłam). Poczytałam i przypomniałam sobie, że dziadek mój, świętej pamięci Adolf, używał takiego do zasklepiania zacięć przy goleniu (pisałam już o tym?). Bo ałun dezynfekuje, zmniejsza namnażanie bakterii i tamuje krwawienie.
Jak używa się ałunu?
Zwilża się kamyk pod kranem i takim mokrym „smaruje” skórę. Ja, ponieważ używałam go w roli dezodorantu, „smarowałam” pod pachami. Słowo „smarować” piszę w cudzysłowie, bo nie mam wrażenia bycia czymkolwiek posmarowaną. Co jest dla mnie na plus!
Ale minus też jest. Pierwszy to taki, że ałun to sole glinu, czyli aluminium. I nie wiemy tak naprawdę, ile i czy w ogóle wchłania się przez skórę. W poprzedniej edycji wyzwania też poruszyłam temat ałunu i zacytowałam opinie na temat jego potencjalnej szkodliwości. Przychylam się do zdania, że ta ilość, jaka ewentualnie wchłonie się przez pachy (o ile w ogóle się wchłonie) jest tak niewielka, że nieszkodliwa. Brak jednak wiarygodnych badań na ten temat. Fakt faktem, sole aluminium występują w składzie wielu dezodorantów i nikt ich nie wycofuje ze sklepów. Dezodorantów nie wycofuje.
Drugi minus ałunu – to brak zapachu*. Więc jak człowiek się naprawdę, ale to naprawdę spoci (w upał, na treningu, na weselu), to prędzej czy później zapaszek się pojawi. Więc…
Zaczęłam szukać alternatywy. Zrobiłam sobie dezodorancik domowy.
Weź kilka uncji oleju kokosowego – powiadali. Dodaj do niego uncję sody oczyszczonej, spluń przez lewe ramię, pogłaszcz czarnego kota i wymieszaj miksturę. Używaj dla uniknięcia brzydkich zapachów spod pachów. Tak powiadali. W Internetach.
I co? Rzeczywiście, chociaż kota czarnego nie głaskałam podczas mieszania mikstury (bo nie mam) – działało. Pocenie jakby hamowało, zapach blokowało, ale… plamy tłuste zostawiało!
Na pociechę Wam powiem, że teraz w Internetach powiadają, żeby do mikstury dodać mąki ziemniaczanej. Może ona cuda jakieś zdziała i mikstura nie będzie plamić ubrań?
No dobrze, do trzech razy sztuka. Ałun nie, olej koko i soda oczyszczona nie, to może mąka ziemniaczana?
Przecież na odparzenia się ją stosuje – do ich unikania i gojenia, więc spróbujmy. O! To już się lepiej sprawdziło. Nie brudziło ubrań, a nawet jeśli, to tak trochę i nietrwale, nietłusto. Wilgoć spod pach wchłaniało, ale… no właśnie. Pod pachami robiły się „kluchy”. Ech. Ja biedna. Skazana na postęp naukowo techniczny, na nowoczesne wynalazki w postaci antyperspirantów w okropnych plastikach!
Nie poddam się! Czwarta próba to cytryna.
Bingo! Cytryna sprawdziła się świetnie. Pachnąca, szybko wysychająca, dająca miłe uczucie świeżości. W dodatku tania i prosta w użyciu. Jak się jej używa? Ano zwyczajnie, smarujemy paszki kawałkiem (plasterkiem, ćwiartką) cytrynki i już. Nawet na wyjazdach nie musimy mieć swojego dezo. W każdym hotelu jest cytryna do herbaty! Tylko na żaglach i na kajakach nie ma. Ale na żaglach i kajakach możemy śmierdzieć. To znaczy, przepraszam – możemy pachnieć naturalnie, o ile codziennie się wykąpiemy solidnie z użyciem mydła. W kostce! Szarego. Biodegradowalnego, zwłaszcza jeśli zamierzamy myć się w jeziorach i rzekach.
Więc mam. Cytrynę jako dezodorant. Ale ponieważ jestem osobnikiem eksperymentującym i poszukującym (często dziury w całym, ale to temat na inny artykuł), szukałam dalej. Wymyślałam. No bo ten ałun mam. Leży. I nie pachnie. Więc może by go dopachnić czymś? O! Mam wodę toaletową o zapachu werbeny, w szklanej butli, całkiem ekologiczną, wegańską i prawie zero waste. Może by tak… pod pachy sobie prysnąć?
I wiecie co? Pryskam tak sobie już chyba od roku.
To znaczy, najpierw aplikuję ałun, a na to pryskam moją wodę – ulubioną Feuilles de Verveine Ives Rocher. Szok, prawda? Woda toaletowa w roli dezodorantu! Świętokradztwo! Rozpusta! Oszustwo!
Jednak pomyślcie, a raczej przeczytajcie. Skład wody toaletowej. Oprócz substancji zapachowych jest w niej alkohol. A alkohol jest też w składzie dezodorantów, bo zwyczajnie dezynfekuje i hamuje namnażanie bakterii, które to sprawiają, że brzydko pachniemy. Więc czy woda toaletowa tak bardzo różni się od dezodorantu?
No fakt. Ceną się różni. Ale akurat ta moja jest w dużej butelce (100 ml) i od czasu do czasu można ją kupić w promocji za pół ceny. No i ma tę zaletę, że pachnie o wiele ładniej niż większość dezodorantów. I skoro psikam pod pachy, to nie muszę jej już aplikować za uszami i na nadgarstki. Chociaż mogę, czemu nie?
Na koniec, gwoli ścisłości napiszę o miłym i skutecznym (BARDZO skutecznym, naprawdę!) dezodorancie od Magdy Prószyńskiej z Całkiem Lubię Chwasty.
Był (a właściwie jest, bo wciąż go mam!) to dezodorant mineralny o intensywnym zapachu (zapach potu nie ma najmniejszych szans!) eukaliptusowo-sosnowo-miętowym bodajże, w formie i konsystencji zielonkawego kremu. Po zaaplikowaniu go pachnę jak chodzący Amol – takie lekarstwo do smarowania i picia. Mi to bynajmniej nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, lubię ten zapach i fajnie się z nim czuję, ale SPOŁECZEŃSTWO! Społeczeństwo obwąchuje i pyta. Co tak dziwnie pachniesz? Jak lekarstwo jakieś?
No wiecie. Eukaliptus to nie werbena. Amol to nie perfuma. Szkoda.
Drugą wadą tego dezo od Całkiem Lubię Chwasty jest niestety to, że zostawia plamy na ubraniu. Więc wciąż go mam. Używam od czasu do czasu, kiedy okoliczności pozwalają (na pewno na żagle albo kajaki go zabiorę, może przy okazji pomoże na komary?).
I na jeszcze jeden koniec, taki naprawdę ostatni koniec, muszę napisać o dezodorantach ze sklepu.
Takich w szklanej butelce z psik-psikiem, jak woda toaletowa, więc less waste (bo plastikową zatyczkę oddajemy do recyklingu, jako i szkło rzecz jasna). Używałam i czasami używam w przerwach między moimi eksperymentami z dezodorantami DIY. Całkiem dobrze się sprawdzają.
A w sytuacji, kiedy rzeczywiście musimy, ale to musimy mieć zawsze sucho, zawsze pewnie i zawsze pachnąco, użyjmy zwykłego fafkulca, czyli dezo w szklanej butelce z kulką. Bo są sytuacje i okoliczności, kiedy nie czas na eksperymenty. Kiedy czas na kompromisy zerołejstowe.
Ok. A teraz czas na podsumowanie.
Zadanie #12 czyli zamień plastikowy grzebień i szczotkę na drewniane. Bo drewniane to:
- Kompostowalne.
- Nieelektryzujące.
- Lekkie jak piórko.
Zadanie #13 czyli znajdź najlepszy dla siebie sposób na dezodorant zero waste. Moje propozycje:
- Kostka ałunu, najlepiej goła, bez plastikowego aplikatora, bo i po co?
- Kostka ałunu plus woda toaletowa o naturalnym, delikatnym i zdrowym składzie.
- Mikstura zrobiona z oleju kokosowego, sody oczyszczonej, mąki ziemniaczanej. Ewentualnie z dodatkiem olejku eterycznego o zapachu komponującym się z zapachem kokosa (ciekawam czy jest jakiś?), bo olejki eteryczne mają właściwości antyseptyczne i dezynfekujące. Proporcje najlepiej dobrać metodą prób i błędów, przyprawionych odrobiną zdrowego rozsądku. Na początek najlepiej sporządzić małą porcję mikstury.
- Mąka ziemniaczana. Jako zasypka. I dezodorant.
- Cytryna. A mówiąc ściśle – sok z cytryny. Jako smarowidło.
- Inne dezodorany, nie DIY, tylko gotowe, ze sklepu. Byle NIE W AEROZOLU. Byle w szkle. Albo w tekturze (widziałam w Internecie, ale miały słabe opinie, więc nie polecam). Wiecie o co chodzi. Jak najmniej plastiku. Szkodliwych składników. Jak najprościej, jak najzdrowiej.
Jeśli chodzi o „jak najtaniej”, to zdecydowanie wygrywają propozycje 4. i 5. Mąka ziemniaczana i cytryna. Podkreślam ten fakt, jako że niniejsza edycja wyzwania Rok Bez Marnotrawstwa przebiega pod hasłem OSZCZĘDZAMY.
Prostota, minimalizm, oszczędności. Święte słowa. Ale dla mojej Verveine zrobię wyjątek.
*Ale o! Oto tutaj piszą, żeby przed aplikacją pokropić ałun olejkiem eterycznym. Szkoda że nie widziałam wcześniej!
Magda Prószyńska ma nową ulepszoną recepturę, która nie pachnie jak amol i nie zostawia plam :))). Może warto sprawdzić? Jej najnowsza kompozycja to pomarańcza i pieprz… Przyszła do mnie w tym tygodniu, a zapach ma cudny…
U mnie ałun się nie sprawdzał. Zdarzało mi się używać oleju kokosowego, ale nie mogłam znieść jego zapachu w połączeniu z potem (nie pachniało to bardzo nieprzyjemnie, bo hamował pocenie, ale to połączenie było dla mnie nie do zaakceptowania). Używałam dezodorantu w szklanym opakowaniu (w Rossmanie bodajże dostępny), ale on działa tylko przy bardzo delikatnym poceniu. U mnie. Bo ja w ogóle mam problemy z tym tematem. Jedynym, co się odważam zaaplikować, gdy idę do pracy, jest Rexona w sprayu (brr!) i tego nie przeskoczę. Szkoda. A dezodorantu od Magdy Prószynskiej używam w wolnych dniach, gdy nie muszę się użerać z milionem ludzi, którym zapach bardziej naturalny a mniej dezodorantowy mógłby nie odpowiadać.
O, pomarańcza i pieprz, brzmi nieźle! Ałun rzeczywiście jest słaby… no, na wyjścia „do miliona ludzi” trzeba mieć coś hard corowego. Niestety, takie życie. Ja na szczęście prowadzę tryb życia bardziej domowy, więc mogę sobie eksperymentować, ale rozumiem że wiele osób jest skazanych na standardowe wynalazki przemysłowe 😉 Ale może z czasem się to zmieni?
Myślę,że rozumiem Twój problem… Na mnie drogeryjne antyperspiranty nie działają… Kupuję wiec w aptece, w plastiku… ale używam raz w tyg, starcza na długo, a do tego działa! … A tej cytryny to muszę spróbować, no muszę!