Tadam! Przed nami ostatnie zadanie w wyzwaniu Rok Bez Marnotrawstwa!
Wyzwanie miało na celu poprowadzenie Was (i mnie samą przy okazji) przez 52 kroki – po jednym na tydzień – do bycia bardziej zero waste. W założeniu trwać miało właśnie 52 tygodnie, czyli cały rok. W praktyce – trwało ponad półtora roku, bo… tak to już w życiu jest.
Gdy spoglądam dziś na te wszystkie zadania, które na bieżąco wymyślałam, nie mogę uwierzyć, że jest tego tyle! Napiszę nieskromnie – jestem z siebie dumna. Stworzyłam całkiem niezłe kompendium wiedzy na temat życia zero waste.
I dzisiaj chcę Wam zaproponować ostatnie zadanie, które brzmi: Bądź zero waste, ale nie daj się zwariować!
Bo bądźmy szczerzy. Niemożliwością jest zastosowanie się do wszystkich 52 zadań. Możemy wszystkiego próbować, ale nie musimy wszystkiemu podporządkowywać się ślepo.
Jeśli myślicie, że WSZYSTKO, o czym napisałam w zadaniach, na co dzień stosuję, to się grubo mylicie! Owszem, wszystko to przetestowałam. Każde, na bieżąco wymyślane zadanie wynikało z moich bieżących eksperymentów i prób wprowadzenia w życie nowych nawyków zero waste. Ale… nie wszystkie te nawyki i próby przeszły, nomen omen, próbę czasu.
I to jest normalne. Do zadań będę wracać. Będę podejmować nowe próby, na nowo eksperymentować. Jednak przyznam się – aktualnie jestem już tym zmęczona. Odpuściłam sobie zero waste. Ale nie całkiem. Całkiem się nie da. Bezśmieciowe okulary tkwią mocno na moim nosie. Poza tym kilka nawyków weszło naszej rodzinie tak bardzo w krew, że nie umiemy już inaczej.
Jakie dobre nawyki zero waste mamy opanowane?
Zakupy.
Moi synowie i Mąż nie umieją już iść po zakupy, nie zabierając ze sobą siatek i woreczków na warzywa, owoce i chleb. A ja nie potrafię ich na te zakupy wypuścić, nie dając im wytłaczanek na jajka. Albo metalowych pudełek na mięso (ale to już nie zawsze, bo zależy od tego, gdzie idą na zakupy).
Woda.
Od butelkowanej wody odzwyczailiśmy się tak bardzo, że gdy przychodzą goście, czuję pewne zakłopotanie, gdy mam im zaproponować wodę, bo uświadamiam sobie, że… nie mam wody butelkowanej. Ludzie wciąż boją się kranówki. Dlaczego?! Dlaczego nie boją się wody butelkowanej, w plastiku? Coraz więcej naukowców podejrzewa, że to niezdrowe!
Kosmetyki i sprzątanie.
Od szamponów w płynie odzwyczaiłam się na dobre. Poddaję się myciu szamponem tylko raz na kilka miesięcy, gdy idę do fryzjera. Na co dzień (w praktyce jest to raz na trzy-cztery dni) myję włosy mydłem w kostce i płuczę słabiutkim roztworem octu.
Od mydła w płynie też się odzwyczaiłam. A przy okazji odzywczaiłam dzieci i męża. Tylko pod prysznic mój mąż wciąż używa swego ulubionego żelu typu „hair and body”. I dobrze. I tak mamy o dwie (szampon i żel pod prysznic dla mnie), a może i cztery (szampon i żel pod prysznic dla dzieci) plastikowe butelki mniej, prawda?
Wciąż używam octu i sody oczyszczonej do sprzątania. O, przepraszam – ostatnio mąż nie wytrzymał i kupił mleczko do czyszczenia – uważa, że lepiej mu się tym myje ceramiczną płytę kuchenki. Zrazu się zjeżyłam, ale potem wrzuciłam na luz – oj tam oj tam, jeden mały cif na dwa lata! Wielkie rzeczy!
Reszta.
W krew weszło nam używanie bidonów i termosów, metalowych lub plastikowych pudełek na kanapki, kupowanie makulaturowego papieru toaletowego, rezygnacja z patyczków do uszu, jednorazowych serwetek stołowych, platikowych jednorazowych gąbek do mycia naczyń, oszczędzanie papieru, wody, a nawet zbieranie makulatury. No dobrze, te trzy ostatnie rzeczy robimy w sposób nieortodoksyjny (nie bierzemy prysznica stojąc w miednicy i nie zabraniamy dzieciom rysowania na nowych, czystych kartkach papieru), ale jednak COŚ w tych kwestiach robimy.
Od ponad roku używam wielorazowych podpasek (z kubeczka zrezygnowałam) i nie wyobrażam sobie powrotu do jednorazówek. Jeśli jeszcze wezmę pod uwagę fakt, że nie używam kosmetyków kolorowych, a z kremów – tylko nivea w blaszanym pudełku na zmianę z masłem shea i olejami (dodatkowo „wykańczam” jeszcze kremy do rąk, które pojawiają się w domu nie wiadomo skąd oraz olejek do masażu sprzed „zero waste”), to wydaje się, że pomimo – jak napisałam powyżej – jestem tym zmęczona i odpuściłam sobie – robię w kwestii zmniejszenia ilości generowanych przez naszą rodzinę odpadów całkiem sporo!
Widzicie? Właśnie o to chodzi! Odpuścić sobie, nie przejmować się. Widzieć szklankę do połowy pełną, a nie pustą. Pracować nad jednym, dwoma nawykami na raz, a resztą się nie przejmować. Nie przejmować się tym, co nam się nie udaje, a cieszyć tym – co wychodzi dobrze.
U mnie trwało to dokładnie dwa lata i osiem miesięcy. Eksperyment zero waste zaczęłam 7 lipca 2015 roku! Dlatego jest tak, że choć czuję, że odpuszczam i nie przejmuję się zasadami zero waste – mimowolnie wiele z nich stosuję.
A ponieważ wiem, jak męczące na dłuższą metę jest pilnowanie siebie i domowników, żeby byli „zero waste”, proszę Was: odpuście sobie. Nie dajcie się zwariować. Ale też nie rezygnujcie całkowicie i nie poddawajcie się. Spróbujcie śmiecić trochę mniej.
Oto moja recepta na spokojne, umiarkowane przechodzenie na zero, a właściwie – less waste:
Przejrzyj raz jeszcze wszystkie zadania.
Wybierz JEDNO z nich i „trenuj”, aż wejdzie Ci w krew. Nie zrażaj się niepowodzeniami, przerwami. Zawsze możesz zacząć od nowa. I jeszcze raz, i jeszcze.
Potem (może za tydzień, może za miesiąc, a może nawet za rok – każdy w swoim tempie) wybierz kolejne zadanie.
I kolejne.
A za dwa-trzy lata zrób listę korzystnych zmian, jakie udało Ci się wprowadzić w życie. Zdziwisz się, ile ich jest!
Na zakończenie chcę podziękować Wam za to, że byliście ze mną przez te 52 zadania!
Niektórzy z Was dołączyli później, niektórzy odpadli wcześniej… nieistotne. Wyzwanie skończyło się, ale zadania – nie. Myślę, że warto do nich wracać.
Od czasu, kiedy rozpoczęłam eksperyment, idea zero waste poszła w świat, w Polskę i wprost przecieram oczy ze zdumienia widząc, ile nowych blogów powstało na ten temat! Ile osób interesuje się tą tematyką! Bardzo mnie to cieszy, bo oznacza, że kropla naprawdę drąży skałę.