Dzisiejsze zadanie będzie odmienne od wszystkich innych. Nie każę Wam nic oszczędzać, z niczego rezygnować ani zmieniać nawyków. Juhu!
Dzisiaj zachęcam Wam do przeczytania, a nawet kupienia książki o zero waste. Tak! Bo jeśli chcemy naprawdę zacząć produkować mniej śmieci, bardzo przydatne będzie posiadanie poradnika, swoistego przewodnika na tej drodze.
Książek o zero waste jest w tym momencie na rynku kilka, są to zresztą – tadam! – pierwsze na polskim rynku książki o zero waste!
1. „Życie zero waste” Katarzyny Wągrowskiej
2. „Pokochaj swój dom” Bei Johnson
3. „Styl życia zero waste” Amy Korst
Tej ostatniej jeszcze nie przeczytałam do końca, ale wbrew początkowej niechęci, jaką wzbudziła we mnie jej okładka, podobna jak dwie krople wody do okładki książki Kasi, książka Amy Korst zaczyna mi się podobać.
Ale wiecie co zaintrygowało mnie w niej najbardziej?
To, że Amy Korst, mieszkająca nie tak znów daleko od Bei Johnson (Amy – w stanie Oregon, Bea – w Kalifornii) i podejmująca swój eksperyment mniej więcej w tym samym czasie co Bea, ani słowem nie zająknęła się o Bei, nawet przytaczając przykłady innych rodzin czy osób będących ambasadorami życia w stylu zero waste. Jedyny ślad Bei, na jaki natrafiłam, to adres jej strony internetowej zerowastehome.com zamieszczony na samym końcu książki.
Trochę to dziwne, zważywszy na nimb boskości otaczający Beę w Europie, na epitety, jakimi jest nazywana: „kapłanka” czy „guru”!
Żyje sobie człowiek w Polsce w nabożnym przeświadczeniu, że twórczynią, prekursorką, boginią, wyrocznią i jedynym wzorem do naśladowania w dziedzinie zerołejsta na całym bożym świecie (oczywiście do czasu, kiedy wchodząc w temat znajdzie w internetach innych niezliczonych „prekursorów” z całego świata!) jest niejaka Bea Johnson z Kalifornii, a tu okazuje się, że jej sąsiadka z Oregonu nawet niezbyt ją kojarzy?
Amy zdobyła moją sympatię tym, że tak jak ja, przygodę z zero waste zaczęła jako eksperyment. Wraz z mężem postanowili przez rok nie generować śmieci. Co zresztą też ciekawe, śmieciami nazywa to, co „wędruje na wysypisko”. Czyli nie do recyklingu.
Uderzyło mnie to (oczywiste skądinąd) rozróżnienie, bo wcześniej, gdy czytałam o Bei, że produkuje tylko słoik śmieci rocznie, trudno było mi w to uwierzyć.
Co robi choćby z za małymi i zniszczonymi butami dzieci (buty w słoiku?!)? Z ich zapisanymi zeszytami i ćwiczeniami? Dopiero rozmowa z nią uświadomiła mi, że ona to wszystko wyrzuca do kosza… pod tytułem „recykling”. Że owszem, ma kosze na „śmieci” pod zlewem w kuchni, tylko nie nazywa ich „koszami na śmieci”, a „pojemnikami na rzeczy do recyklingu”! (Skądinąd bardzo podziwiam ją za to, że umie znaleźć miejsca, gdzie te „śmieci”, no dobrze – nazwijmy je uczciwie – odpady – można oddać do recyklingu.)
Hmm… ja śmieciami nazywam (a może nazywałam dotąd?) wszystko to, co wynoszę „do śmieci”, a wynoszę przecież te „śmieci” do pojemników oznaczonych „plastik”, „papier”, „szkło” oraz „zmieszane”!
A więc zakładam (prawdopodobnie naiwnie!), że te moje „śmieci” idą do recyklingu…
A więc w nomenklaturze Bei nie są wcale śmieciami!
No to w końcu skąd mam wiedzieć, ile produkuję śmieci, które idą na wysypisko, a ile odpadów, które idą do recyklingu? Oto jest pytanie!
Mam nadzieję odpowiedzieć na nie sobie i Wam w następnym zadaniu, bo dotyczyć ono będzie recyklingu właśnie.
A teraz wracam do książek o zero waste.
Tę drugą, „Pokochaj swój dom” Bei Johnson przeczytałam jednym tchem i wzbudziła we mnie ambiwalentne uczucia. Momentami miałam ochotę padać przed Beą na kolana (jak wtedy, gdy napisała że zrezygnowali z odkurzacza!), i co chwilę wykrzykiwałam z podziwem: „O! Jaki świetny pomysł!”
Rzeczywiście, wiele pomysłów i „patentów” Bei jest dla mnie nowością, dlatego, że nie czytywałam jej bloga, a mój eksperyment zero waste był i jest, co tu dużo mówić, odkrywaniem Ameryki, nomen omen, na nowo – taka ze mnie Zosia Samosia.
Bardzo mi się też spodobało podejście Bei do tematu zero waste na sposób, jak to określiła Agnieszka z bloga Ekologika, perfekcyjnej pani domu.
Może dlatego, że ja też jestem (nie)perfekcyjną panią domu? Trochę mnie jednak irytowało, że Bea NAPRAWDĘ JEST tą perfekcyjną panią domu, ja zaś NAPRAWDĘ JESTEM tą… nieperfekcyjną. W każdym razie fascynuje mnie temat odgracania przestrzeni (wciąż próbuję odgracać, i wciąż, i wciąż na nowo…), a o tym Bea pisze sporo i przypomina w tym inną zawodową „odgracaczkę” – Marie Kondo ze swoją „Magią sprzątania”.
Niestety, mój zachwyt nad książką Bei wyparował natychmiast, gdy przeczytałam rozdział „dzieci i zero waste”.
Według Bei posiadanie dzieci nie jest zero waste. Dlatego zachęca do stosowania antykoncepcji, a nawet – sterylizacji!
No nie mogę, nie potrafię zrozumieć, jak ktoś, kto stara się żyć zgodnie z naturą może postulować robienie czegoś tak niezgodnego z naturą! Bea nie jest zresztą odosobniona w swoich poglądach – wpisuje się w nurt głoszący, że Ziemi grozi przeludnienie.
Nie jestem pewna, czy jesteśmy w stanie przewidzieć coś takiego, biorąc pod uwagę czynniki nieprzewidywalne, takie jak kataklizmy, epidemie czy wojny, które mogą to przeludnienie bardzo szybko zmniejszyć.
Natomiast wiem na pewno, że nawet jeśli garstka ekologicznie wrażliwych ludzi powstrzyma się od prokreacji, to reszta ludzkości, z pewnością mniej wrażliwa ekologicznie, za to bardziej wrażliwa na podstawowy (i bodajże najsilniejszy ze wszystkich, bo decydujący o przetrwaniu gatunków!) instynkt każdej żywej istoty każący jej rozmnażać się – będzie się rozmnażać!
I niekoniecznie dbać o naturę… i niekoniecznie uczyć dzieci dbania o nią…
Dlatego bardziej przemawia do mnie postulat Bei dotyczący edukacji naszych dzieci. Uczmy ich rozsądnego dbania o naturę, potem oni będą uczyć swoje dzieci. I tak dalej. Sprawmy, by było więcej nas – świadomych, dbających o naturę!
W ogóle przy dyskusjach na temat ilości dzieci, jaką „powinno” czy „nie powinno” się posiadać przypomina mi się anegdota, którą opowiedziała mi moja Mama.
Było ich, rodzeństwa, siedmioro (jedna z sióstr już nie żyje). Czasem toczyli burzliwe dysputy przy winku domowej roboty (my – dzieci – mogliśmy wtedy poszaleć w dużym gronie ciotecznego rodzeństwa!). Któregoś razu wspominali sobie dzieciństwo: biedne, pracowite, ale bezpieczne i mimo wszystko dość beztroskie. Ktoś ze starszych zauważył, że „co chwila rodziły się dzieci, przy tym mama wciąż chorowała i trzeba było opiekować się tą drobnicą”. Krótko mówiąc, zaczęto zastanawiać się, czy aby posiadanie takiej ilości dzieci nie było ze strony rodziców lekkomyślnością.
Wtedy nagle ktoś powiedział: – No tak. W takim razie… o którego z nas jest za dużo?
…
Koniec dygresji o dzieciach.
Teraz o książce Kasi. Mojej najulubieńszej z wszystkich trzech!
Najulubieńszej, bo naszej, swojskiej, polskiej. Najulubieńszej, bo autorstwa mojej koleżanki „po fachu” – blogerki. Najulubieńszej, bo udzieliłam do tej książki wywiadu, opowiadając Kasi o moim eksperymencie (finalnie w książce znalazł się tylko niewielki wycinek tego, co jej nagadałam, a gadać lubię!).
Wreszcie najulubieńszej, bo osadzonej w polskich realiach, odwołującej się do naszej polskiej spuścizny mentalno-historycznej (nie wiem czy istnieje taki twór, ale z tym kojarzą mi się słowa i wyrażenia takie jak „chomikowanie”, „kupowanie na zapas”, „reklamówka z Niemiec używana aż do zdarcia”, „kolekcja puszek po piwie”, „Filipinka”, „zwykły krem Nivea”, „PRL”), która skutkuje takim, a nie innym podejściem do konsumpcji i co za tym idzie – odpadów. Kasia podaje też wiele adresów, nazw firm, organizacji i inicjatyw działających w Polsce, co jest bardzo przydatne.
Na początku lektury książki „Życie zero waste” miałam wrażenie, że czytam o sobie.
Jak wtedy, gdy czytałam o szklanych butelkach na wodę zapakowanych w skarpetkę…
Albo wtedy, gdy czytałam o „szybkich zakupach”, na które zapomniałam zabrać dostateczną ilość pojemników i toreb, w związku z czym ostatecznie nie kupiłam mięsa na obiad.
Albo wtedy, gdy robiłam zakupy w dziale owocowo -warzywnym w supermarkecie i miałam ochotę na sałatę („Mamo, czemu ciągle tylko jemy kapustę? Zjadłbym sałatę!”), ale nie byłam w stanie zmusić się do kupienia zapakowanego w folię pęczka liści. („Wiesz co? Sałatę będziemy jeść wiosną. Teraz pora na kapustę! Zresztą, kapusta jest bogatsza w składniki odżywcze, ma witaminę C!”).
Zresztą, zakupy w stylu bezśmieciowym zawsze na początku (nie pocieszę Was, jeśli napiszę, że ten „początek” może trwać nawet dwa lata) wyglądają tak samo:
Nasz wstyd i zdenerwowanie. Zdziwienie, niezadowolenie, czasem oburzenie sprzedawców (no bo ktoś każe im zrobić coś inaczej niż zwykle, w dodatku… „jak, do ch… mam wytarować tę wagę!?”). Wreszcie – miód na nasze zerośmieciowe serce – aprobujące i przyjazne komentarze innych sprzedawców:
„Hmmm, wie pani, to niezły pomysł z tym pudełkiem/woreczkiem!”.
Z biegiem lektury troszkę mniej utożsamiałam się z autorką. Może dlatego, że Kasia dużo miejsca w książce poświęca na przepisy kosmetyków i domowych środków czyszczących, a ja jestem w tej kwestii leniuchem i albo kupuję proste rzeczy typu mydło w kostce, krem Nivea w blaszanym pudle (bo trudno nazwać pudełkiem półkilogramowe opakowanie kremu), ekologiczny proszek do prania w kartonie niż produkować je w domu.
Widać, że Kasia jest specjalistką w „zrób to sam”.
Jest to zresztą wielką zaletą tej książki, bo w jednym miejscu mamy zebrane wszystko, co potrzeba. Nie trzeba guglować i testować.
Przepis na domowej roboty balsam do ust czy kostki do zmywarki? Proszę bardzo! Przepis na dania z resztek chleba czy warzyw z rosołu? Voila! Nawet jeśli jeszcze nie dojrzałam do tego, by robić własne kostki do zmywarki, mam na podorędziu przepis.
Przyznać muszę, że nie zawsze jestem stuprocentowo przekonana o słuszności produkowania tego wszystkiego w domu, jeśli idzie o kontekst zero waste.
Bo przecież żeby zrobić mydło czy proszek do prania muszę kupić składniki, które zazwyczaj są pakowane w plastik, a jeszcze gdy zamawiam je przez internet – często dodatkowo w kartony, papiery, folie… Jednak Kasia przekonuje, że w zero waste nie chodzi tylko o opakowania. Chodzi też o zdrowe, nieinwazyjne dla nas i środowiska składniki.
Książka Kasi obfituje w osobiste opowieści:
O perypetiach zakupowych, o wpadkach i niepowodzeniach we wprowadzaniu nawyków zero waste, o radzeniu sobie z dziećmi i ich zachciankami, o jej własnej drodze do minimalizmu – jedzeniowego, ubraniowego, kosmetycznego… który z kolei przywiódł ją do stylu życia zero waste.
Zaletą lub wadą, w zależności od tego czego oczekujemy, jest to, że – przynajmniej w moim odczuciu – książkę „Życie zero waste” czyta się nie jak powieść: z wypiekami na twarzy i nie możemy się oderwać – tylko jak zbiór porad, anegdot, ciekawostek, wywiadów, cytatów, przepisów, checklist.
Nie musimy czytać jej od „deski do deski” – możemy zajrzeć do rozdziału, który nas w danej chwili interesuje. Możemy przeczytać same anegdoty czy przykłady pożytecznych inicjatyw takich jak kooperatywy spożywcze (są wyróżnione innym kolorem tła) albo wywiady. Sięgać do przepisów czy checklist, będących swoistym podsumowaniem każdego rozdziału, dotyczącego kolejnych pomieszczeń w domu czy dziedzin życia, takich jak praca, szkoła, podróże.
Te listy to świetny pomysł, można je sobie spisać w jednym miejscu i „odhaczać” kolejne punkty!
Pisząc o książce Bei, wspomniałam o tym, że co chwilę wykrzykiwałam: „O! Jaki świetny pomysł!”. To samo mogę powiedzieć o książce Kasi. O dziwo, nie wiedziałam na przykład, że jest coś takiego jak janginizacja czy aquafaba!
Ogromny plus należy się książce „Życie zero waste” za obszerny rozdział poświęcony kompostowaniu.
Za przepis na puder z mąki ziemniaczanej (Bea poleca kukurydzianą!), za poradę, by makaron domowej roboty ususzyć w piekarniku (moja Babcia suszyła płachty ciasta rozłożone na tapczanach), za przypomnienie, jak szkodliwy jest proces sandblastingu (piaskowanie dżinsów, by wyglądały na stare) i że co piąte ubranie na świecie pochodzi z Bangladeszu, a
przeciętnego pracownika fabryki nie stać na kupienie choćby jednego wyprodukowanego przez siebie T-shirtu (…).
Za przypomnienie, że zakupy ciuchów w lumpeksach też uzależniają i za apel:
Oby nasze dzieci miały to szczęście i poznały kiedyś, jak wygląda igła i nitka i dowiedziały się, do czego mogą służyć.
W jednym bodajże tylko miejscu głośno zaprotestowałam, gdy przeczytałam o realiach PRL-u (pewnie dlatego, że jestem troszkę starsza od Kasi i więcej pamiętam):
Zadowalaliśmy się jednym rodzajem sera, kilkoma gatunkami kiełbasy czy zwykłym białym chlebem, których smak do dziś wspominamy z rozrzewnieniem.
– Jakiej kiełbasy?! – wykrzyknęłam rozbawiona. Z tego co pamiętam, w sklepach zwanych mięsnymi znaleźć można było najczęściej… puste haki, a o kilku gatunkach kiełbasy można było tylko pomarzyć…
Podsumowując, dzisiejsze zadanie w wyzwaniu Rok Bez Marnotrawstwa brzmi zatem: Przeczytaj książki o zero waste!
Oczywiście ponieważ chodzi o niemarnowanie, czyli oszczędzanie (przyznam że ja akurat na książkach nie umiem oszczędzać), nie namawiam Was bynajmniej do kupowania wszystkich trzech pozycji, chociaż na pewno warto przeczytać wszystkie.
Może umówicie się z kimś znajomym, że kupicie każdy inną i wymienicie się? Może kupicie wszystkie trzy i po przeczytaniu oddacie te najmniej dla Was przydatne do lokalnej biblioteki? Może pożyczycie od kogoś lub wręcz przeciwnie, będziecie tymi, od których pożyczy ktoś inny?
Jakąkolwiek opcję wybierzecie, a nawet jeśli wybierzecie niekupowanie czy wręcz nieczytanie żadnej książki o zero waste,
zawsze możecie korzystać z wiedzy i doświadczenia zawartych w mojej Odśmiecowni (menu główne, zakładka Odśmiecownia), na blogu Kasi Wągrowskiej – Ograniczam się, czy na innych blogach o zero waste, których znajdziecie już w polskiej blogosferze sporo.
Miłej lektury! I dajcie znać, jak Wasze wrażenia!