A jednak kupiłam choinkę. Polały się łzy rzęsiste jak grochy krokodyla, za przeproszeniem, to i co miałam zrobić?
Dzieciom choinki nie dać na Święta?
Kupiłam śliczną jodłę, zieloniutką i niekłującą. Ale też i niepachnącą. Świerki wspaniale pachną, choć kłują. W życiu to tak zawsze.
Jak przystojny – to głupi, jak mądry – to leniwy, jak grzeczne – to chorowite, jak zdolne – to wredne. Jak nie urok, to….
No właśnie. Tak samo jest z moim odśmiecaniem.
Na początku mojego zaangażowania w ideę bezśmieciową bardzo ortodoksyjnie podchodziłam do kwestii nieprodukowania śmieci w żadnej postaci. Z czasem okazało się to za trudne, i zaczęłam iść w stronę „no dobra, odda się na makulaturę, do skupu, itp.”
Skutek jest taki, że co prawda w koszu się zrobiło pustawo, ale zaczęłam gromadzić ogromne ilości pustych szklanych butelek, słoików (te akurat mi się przydają), makulatury tudzież plastików. Z myślą, że gdzieś je oddam lub sprzedam. Niestety, dotarło do mnie, że nie tędy droga.
Po pierwsze, zagracam mieszkanie i bagażnik samochodu (ups), po drugie, uświadamiam sobie coraz bardziej (choć przyznaję bez bicia, że na technicznych i naukowych aspektach recyklingu nie znam się na tyle, żeby aspirować do bycia w tej kwestii autorytetem), że zbieranie surowców wtórnych to trochę (bo oczywiście, zawsze lepiej zbierać i segregować niż wyrzucać jak leci) ślepa uliczka.
Zbieranie, gromadzenie, skupowanie, przetwarzanie i przerabianie jest przecież i czasochłonne, i energochłonne, i zasobochłonne. To doskonale, że umiemy przetwarzać odpady, ale jeszcze doskonalej byłoby, gdybyśmy ich po prostu generowali mniej.
Mniej, mniej, mniej!
Czy naprawdę potrzebujemy kupować czekoladki zapakowane każda w osobny papierek? Można kupić jedną dużą. Czy naprawdę musimy w osobny woreczek pakować jabłka i gruszki? Pogryzą się? Czy potrzebujemy pięć rodzajów kremów, innych do każdej cżęści ciała? Albo nowych ciuchów co sezon, kupowanych koniecznie w markowych sklepach?
Wiem, wiem, powtarzam się. Było o tym już i tu na blogu, i w innych miejscach, które mówią o bezśmieceniu. Powtarzam się, bo to przypominanie jest mi potrzebne. Bo muszę się zmobilizować i pojechać w końcu do tego warszawskiego sklepu bezopakowaniowego o wdzięcznej i dwuznacznej nazwie Nagie z Natury. Zabrać wszystkie butelki po oleju i oliwie jakie zgromadziłam i napełnić je „z kija”. Nie dokupować kolejnych.
Bo muszę jakoś dyplomatycznie podejść Męża i dać mu do plecaka płócienny worek na pieczywo, a może i jeszcze jeden na inne wszelkie wypadki, na przykład jabłka.
Z innej beczki. Zapomniałam pochwalić się Wam, że z sody kalcynowanej i boraksu wyszedł mi świetny proszek do prania.
Co prawda przepisy na taki proszek przewidują jeszcze dodanie kwasku cytrynowego i płatków mydlanych (które są potrzebne zwłaszcza w przypadku twardej wody), ale ich nie miałam, więc poszłam na łatwiznę.
Zmieszałam kilogram sody kalcynowanej i kilogram boraksu. Wsypuję tego o połowę mniej niż sypałam proszku zwykłego, kupnego, i pranie jest naprawdę czyściutkie. Nie pachnie niczym, ale to akurat mi odpowiada. Przyznam, że byłam naprawdę zdziwiona takim efektem. Jak to? Żadnych magicznych niebieskich granulek, żadnych magicznych enzymów i działa?! Tak, moi drodzy – działa!
Następnym razem zamówię od razu większe opakowania tych składników, bo to ekonomiczniej, ekologiczniej i bezśmieciowiej.
Na zakończenie poczęstuję Was ciekawym linkiem. Otóż odkryłam stronę recykling.pl, gdzie są między innymi opisy przetwarzania makulatury. Zajrzyjcie do zakładki technologie. Bardzo pouczająca lektura.
Pozdrawiam!