Trudno myśleć o czymś tak przyziemnym, a jednocześnie tak angażującym, jak odśmiecanie, kiedy Święta za pasem.
Trudno też o tym myśleć, kiedy jedna połowa rodziny jest chora, druga już zdrowieje, a trzecia… oj, zapomniałam, że są tylko dwie połowy. Krótko mówiąc, ja jedna ostałam się zdrowa, więc przypadła mi rola pielęgniarki i ratownika medycznego. Oprócz zwykłych ról, rzecz jasna, czyli roli sprzątaczki, praczki, kucharki, kierowcy, zaopatrzeniowca, intendentki, nauczycielki, powierniczki, zabawiaczki, sędziego. I tak dalej, i tak dalej.
Ale do rzeczy – wszak to artykuł o zerołejście, a nie o życiu matki trójki geniuszów.
No więc, kiedy dzieci chorują, to odśmiecanie nie wychodzi, bo:
1. Wychodzą, czyli zużywają się nam tony jednorazowych chusteczek do nosa i nie wyobrażam sobie zastąpienia ich wielorazowymi szmacianymi (jak to prać???!!!).
2. Wychodzą, czyli zużywają się tony lekarstw, a te – jak wiadomo – trudno kupić do własnych opakowań.
3. Po prostu nie mam do tego głowy. Mówiąc brutalnie – chrzanię to. Kiedy dziecię leży ledwie żywe w gorączce, wszystko mi jedno czy w koszu wyląduje jakiś, dajmy na to, kubeczek po jogurcie.
Jednak udało mi się trochę przedświątecznie pokombinować odśmieceniowo:
1. Pierniczki upiekłam z własną przyprawą piernikową (składniki, które Najstarszy tłukł zaciekle w moździerzu, mam jeszcze z czasów sprzed odśmiecania, dokupiłam tylko imbir i cynamon w słoikach – niestety plastikowych – ale będę ich pewnie długo używać), z dodatkiem sody oczyszczonej kupionej w opakowaniu pięciokilogramowym, z miodem z pasieki wujka, więc w słoiku zwrotnym. Woreczki po mące pójdą na makulaturę. Papier po maśle, chlip… chlip… wylądował w koszu… chlip, chlip… Ale, ale! Nie używałam papieru do pieczenia! Posypałam blachy mąką. Pierniczki nie przykleiły się do blach, za to mąka do pierniczków. A tę pozostałą upieczoną mąkę (bo dużo jej nasypałam, nie powiem) zużyję do czegoś. Jeszcze nie wiem do czego.
Najstarszemu posłużyła już do rysowania wzorków na blasze i do usypywania z niej „Mąk Everestów”, jak to wdzięcznie nazwał.
2. Zamiast kupować makaron-łazanki w foliowym woreczku, zrobiłam go sama. Takie swojskie łazanki z makiem po prostu będą musiały być pyszne (i dziatwa się nie zorientuje, że dosypałam razowej maki, ha, ha).
3. Pierwszy raz w życiu zrobiłam bigos wigilijny. Zużyłam do niego ukiszoną ostatnio kapustę, która wyszła mi za słona, żeby jeść ją „saute”. Po dodaniu słodkiej kapusty, pieczarek i śliwek jest w sam raz, mniam.
4. Zamiast kupować choinkę, jutro ozdobimy świątecznie naszą balkonową sosenkę – krzaczek. To pomysł mojego Męża. (Czyżby łyknął bakcyla odśmiecania?! A może to tylko skąpstwo?!)
5. Ja też miałam świetny pomysł. Wymyśliłam, że nie będziemy pakować prezentów w papier, a jedynie obwiążemy je wstążkami lub kolorowymi sznurkami, których mamy sporo. Na szczęście w porę się zreflektowałam. Przecież nasza Gwiazda wierzy jeszcze w Świętego Mikołaja – a on nie może być tak kopnięty zerołejstowo jak Mama! O nie, tego byłoby już za wiele!
(Wybrane cytaty z czteroletniej Gwiazdy: „Mamo, skończ już z tym zerołejst!”, „Mamo, wkurza mnie ten twój blog.”)
Moi Drodzy! Żeby nie lać już wody, bo w końcu nie o marnotrawstwie tu mowa:
Życzę Wam zdrowych, błogosławionych, spokojnych i bezstresowych Świąt Bożego Narodzenia!
Do siego Roku!
Jeden komentarz